Powierz się Matce
Wsiadając do samochodu marki Żuk, poczułam przenikliwy
niepokój. Zaczęłam zastanawiać się, co się dzieje, skąd ten nieuzasadniony
strach. Może dlatego, że już wieczór i ciemno? Ale przecież nie pierwszy raz
jadę po ciemku. Za kierownicą siedział syn, który też nie wzbudzał we mnie
obaw. „Może to nic takiego... –pomyślałam. –A może jednak to jakiś znak z
nieba, który chce mnie ostrzec? Może nie powinnam tego bagatelizować?”. W sercu
czułam przynaglającą myśl: „Powierz się Matce, powierz Jej wszystkich”. Modliłam
się całym sercem i zaufaniem, nucąc przy wtórze silnika: „O Pani, ufność nasza
w modlitwy Twej obronie. Ratuj, ratuj, Królowo pokoju!” (Słowo „ratuj” samo
wchodziło mi w tekst piosenki maryjnej). Czułam, że ta modlitwa daje pokój,
poczucie bezpieczeństwa, umacnia moją ufność w to, że co by się nie stało,
Maryja jest z nami i nie zostawi nas. Gdy ujechaliśmy około dwóch kilometrów,
spod maski silnika momentalnie wybuchnął pożar. Syn zatrzymał samochód i
krzyknął: „Pali się! Szybko wysiadajcie!”. Za chwilę powtórzył: „Niech mamusia
szybko wysiada!”. Mąż otworzył drzwi i podał mi rękę. Wysiadłam spokojnie, bez
paniki. Z szoferki buchał ogień, mąż wsadził rękę w płomienie i jeszcze chwycił
moją torebkę. Ktoś krzyknął: „Uciekajcie daleko, bo zaraz wybuchnie!”. Odeszłam
dalej i modląc się żarliwie, prosiłam Maryję o pomoc, o ratunek, aby nikomu nic
się nie stało oraz aby ocaliła ten samochód, jedyne narzędzie pracy moich
synów, jedyna szansa i nadzieja. Inny kierowca, widząc łunę ognia, przybiegł ze
swoją nową gaśnicą, która zrobiła tylko psyk. Ogień wzbijał się do nieba. Nie
było, czym gasić. Z mojego serca wydobyło się błaganie: „Matuchno kochana,
wymyśl coś, żeby ugasili pożar”. Wtedy syn przypomniał sobie, że na pace ma
dwudziestolitrowy baniak z wodą. Pośpiesznie wlał ją do płonącej szoferki na
maskę z silnikiem. Pożar został ugaszony wodą i mimo ogromnego żaru szyby nie
popękały. Mąż z synami został, aby zaholować samochód z powrotem do rodziców i
zobaczyć, czy coś da się jeszcze przy nim zrobić. My wszyscy poszliśmy na
przystanek autobusowy. Na drugi dzień mąż i synowie wrócili sprawnym żukiem.
Dziwili się i cieszyli, że po takim wielkim pożarze nie było przy nim wielkiej
roboty. Mąż oglądał mnie ze wszystkich stron, nie mógł uwierzyć, że nie jestem
poparzona. Mówił, że przecież wyciągał mnie z płomieni! A mnie nic nie było,
tylko rąbek swetra był lekko przysmażony. W chwili wypadku wydawało mi się, że
płomienie były daleko ode mnie. Dopiero gdy weszłam do środka samochodu i
usiadłam na siedzeniu, zobaczyłam, że tam nie było miejsca na „daleko”, bo maska
była tuż przy samych moich nogach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz