niedziela, 25 stycznia 2009

Powierz się Matce


Powierz się Matce
Wsiadając do samochodu marki Żuk, poczułam przenikliwy niepokój. Zaczęłam zastanawiać się, co się dzieje, skąd ten nieuzasadniony strach. Może dlatego, że już wieczór i ciemno? Ale przecież nie pierwszy raz jadę po ciemku. Za kierownicą siedział syn, który też nie wzbudzał we mnie obaw. „Może to nic takiego... –pomyślałam. –A może jednak to jakiś znak z nieba, który chce mnie ostrzec? Może nie powinnam tego bagatelizować?”. W sercu czułam przynaglającą myśl: „Powierz się Matce, powierz Jej wszystkich”. Modliłam się całym sercem i zaufaniem, nucąc przy wtórze silnika: „O Pani, ufność nasza w modlitwy Twej obronie. Ratuj, ratuj, Królowo pokoju!” (Słowo „ratuj” samo wchodziło mi w tekst piosenki maryjnej). Czułam, że ta modlitwa daje pokój, poczucie bezpieczeństwa, umacnia moją ufność w to, że co by się nie stało, Maryja jest z nami i nie zostawi nas. Gdy ujechaliśmy około dwóch kilometrów, spod maski silnika momentalnie wybuchnął pożar. Syn zatrzymał samochód i krzyknął: „Pali się! Szybko wysiadajcie!”. Za chwilę powtórzył: „Niech mamusia szybko wysiada!”. Mąż otworzył drzwi i podał mi rękę. Wysiadłam spokojnie, bez paniki. Z szoferki buchał ogień, mąż wsadził rękę w płomienie i jeszcze chwycił moją torebkę. Ktoś krzyknął: „Uciekajcie daleko, bo zaraz wybuchnie!”. Odeszłam dalej i modląc się żarliwie, prosiłam Maryję o pomoc, o ratunek, aby nikomu nic się nie stało oraz aby ocaliła ten samochód, jedyne narzędzie pracy moich synów, jedyna szansa i nadzieja. Inny kierowca, widząc łunę ognia, przybiegł ze swoją nową gaśnicą, która zrobiła tylko psyk. Ogień wzbijał się do nieba. Nie było, czym gasić. Z mojego serca wydobyło się błaganie: „Matuchno kochana, wymyśl coś, żeby ugasili pożar”. Wtedy syn przypomniał sobie, że na pace ma dwudziestolitrowy baniak z wodą. Pośpiesznie wlał ją do płonącej szoferki na maskę z silnikiem. Pożar został ugaszony wodą i mimo ogromnego żaru szyby nie popękały. Mąż z synami został, aby zaholować samochód z powrotem do rodziców i zobaczyć, czy coś da się jeszcze przy nim zrobić. My wszyscy poszliśmy na przystanek autobusowy. Na drugi dzień mąż i synowie wrócili sprawnym żukiem. Dziwili się i cieszyli, że po takim wielkim pożarze nie było przy nim wielkiej roboty. Mąż oglądał mnie ze wszystkich stron, nie mógł uwierzyć, że nie jestem poparzona. Mówił, że przecież wyciągał mnie z płomieni! A mnie nic nie było, tylko rąbek swetra był lekko przysmażony. W chwili wypadku wydawało mi się, że płomienie były daleko ode mnie. Dopiero gdy weszłam do środka samochodu i usiadłam na siedzeniu, zobaczyłam, że tam nie było miejsca na „daleko”, bo maska była tuż przy samych moich nogach.